piątek, 31 lipca 2015

Księga pierwsza: Rozdział 1

Wspomnienie



     Zimne, lipcowe powietrze świstało za szybą gabinetu dyrektora niczym zaklęcia na bitwie. Swiobrody dyrektor siedział za biurkiem w swoim pięknie zdobionym, okrągłym gabinecie i czytał notę Billa Weasleya, który przebywał w tamtym czasie na misji. Staruszek westchnął, drapiąc się po policzku. Jego okulary-połówki spadły mu na czubek szpiczastego nosa, a nikły uśmiech rozjaśnił jego bladoniebieskie oczy, które wciąż błądziły po tekście, starając się zrozumieć pismo młodego Weasleya.
     Dyrektor westchnął ciężko, zatrzymując wzrok na wzmiance dotyczącej buntu goblinów przeciw jego stronie. Był już na to za stary. "Prorok Codzienny" wypisywał odnośnie jego szkoły i Turnieju, który się w niej odbył, coraz to wymyślniejsze informacje, przez co był atakowany sowami od Ministra. Na dodatek nie miał żadnych wieści od Harry'ego Pottera, który był zwycięzcą owego wydarzenia, jakim był Turniej Trójmagiczny. Dyrektor odłożył notę do szuflady swego biurka i oparł się na twardym krześle.
Dyrektor zamknął na chwilę oczy, starając się wyrzucić wszelkie myśli ze swojej głowy. Po chwili takiego siedzenia zerwał się z krzesła i podszedł do stolika, nad którym unosiła się srebrna misa z niezidentyfikowaną substancją koloru srebrnego w środku. Nachylił się nad ową misą, jednocześnie wyjmując zza połów czerwonej szaty, którą nosił rzadko, długą, czarną różdżkę.
      Owy dyrektor był bowiem czarodziejem, a rządził on szkołą, istotnie, lecz nie zwykłą. Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart była pod jego pieczą, a uznawany był za najpotężniejszego czarownika wszech czasów, nie licząc założycieli Hogwartu – Roweny Ravenclaw, Godryka Gryffindora (do którego domu należał jako uczeń), Salazara Slytherina i Helgi Huffelpuff.
      Czarodziej przyłożył sobie szpiczasty koniec różdżki do prawej skroni, zaciskając powieki. Powoli, bardzo wolno drżącą ręką odsuwał różdżkę od siebie, a z każdym milimetrem z jej końca zwisała dłuższa i grubsza srebrna nitka, którą "strzepnął" nad misą.
Gdy nitka dotknęła substancji, która znajdowała się w misie, nad którą stał, ta zmieniła kolor na czarny i zaczęła wirować. Dyrektor Hogwartu odłożył swoją różdżkę na jej stałe miejsce, za połami szaty, i zanurzył się w sybstancji. Gdy tylko dotknął jej, wydawało mu się, że zanurza głowę w zimnej wodzie. Nagle poczuł, że coś ssie go do środka. Nachylił się jeszcze bardziej, by po chwili spadać w dół.
      Jego długie, srebrne włosy zasłaniały mu lekko widok, a okulary-połówki omal nie zleciały z nosa, gdy wylądował na twardym drewnie. Rozejrzał się, poprawiając okulary i włosy. Obok niego, siedział młodszy... on sam. Młody dyrektor nie miał okularów, a jego włosy były o kilkanaście odcieni ciemniejsze.
Wyglądałem doprawdy okropnie ─ sapnął do siebie starszy dyrektor, odwracając oczy od samego siebie.
      Drzwi, które znajdowały się w rogu komnaty, otworzyły się zamaszyście i weszły przez nie trzy osoby – czy raczej osoba w towarzystwie dwóch dementorów.
Dementorzy — wysokie, zakapturzone postacie — sunęli powoli ku krzesłu w samym środku lochu; trzymali pod ramie˛ mężczyznę, który wyglądał jakby miał zaraz zemdleć. . Czarodzieje na ławkach wzdrygnęli się i odsunęli lekko do tyłu, kiedy dementorzy usadowili mężczyzne w krześle i bezszelestnie opuścili loch. Drzwi zamknęły z głuchym łoskotem. Starszy dyrektor wpatrywał się w siedzącego na owym krześle Igora Karkarowa. Miał na sobie tylko cienką i poszarpaną szatę. Trząsł się. Łańcuchy nagle rozjarzyły się złotem i popełzły w górę, oplatając go i przywiązując do krzesła.
Igorze Karkarow! — rozległ się szorstki głos gdzieś z lewej strony. Starszy dyrektor spojrzał tam i zobaczył Croucha stojącego w połowie rzędu, w którym sam siedział. Miał ciemne włosy i o wiele mniej zmarszczek na twarzy, wyglądał całkiem rześko i zdrowo, co było u niego rzadkością w teraźniejszości starszego dyrektora. — Zostałeś sprowadzony tu z Azkabanu, aby złożyć zeznania przed Ministerstwem Magii. Dałeś nam do zrozumienia, że chcesz nam przekazać jakieś ważne informacje.
Karkarow wyprostował się na tyle, na ile zdołał, ciasno przykuty do krzesła.
Chce˛, panie ─ odpowiedział przerażonym głosem, ale starszy dyrektor usłyszał w nim nutę obłudy. Uśmiechnął się do siebie. — Chcę wyświadczyć ministerstwu przysługę. Pragnę pomóc. Ja... ja wiem, że ministerstwo stara się... wytropić ostatnich zwolenników Czarnego Pana. Chętnie w tym pomogę... w każdy możliwy sposób...
Rozległ się szmer przyciszonych głosów. Niektórzy z czarodziejów przypatrywali się Karkarowowi z zaciekawieniem, inni z wyraźna˛ podejrzliwością. A potem starszy dyrektor usłyszał — bardzo wyraźnie — znajomy, ochrypły głos, tuż z boku, z drugiej strony siedzącego przy nim niego samego:
Plugastwo.
     Wychylił się do przodu, by zobaczyć Szalonookiego Moody’ego — choć w pierwszej chwili trudno go było poznać, bo nie miał magicznego oka, tylko parę normalnych oczu.
Wyglądał zdecydowanie normalniej...
Moody patrzył na Karkarowa, mrużąc oczy z wyraźną odrazą
Crouch chce go wyciągnąć z Azkabanu — szepnął do młodszego dyrektora. — Zawarł z nim układ. Wytropienie go zajęło mi sześć miesięcy, a teraz Crouch chce go wypuścić w zamian za parę nowych nazwisk. Wysłuchajmy tego, co nam powie i oddajmy go z powrotem w ręce dementorów.
Młodszy dyretor mruknął w sposób wyrażający dezapobratę, co zostało zawturowane przez jego starszego osobnika.
Ach, zapomniałem, Albusie... Ty nie bardzo lubisz dementorów, prawda? — powiedział Moody z ironicznym uśmiechem.
Tak, nie lubię ich — odpowiedział cicho. — Od dawna uważam, że ministerstwo nie powinno sprzymierzać się z takimi potworami.
Ale jak się ma do czynienia z takim plugastwem...
Twierdzisz, że chcesz nam podać kilka nazwisk, Karkarow — powiedział Crouch. — A więc mów, słuchamy.
Musicie zrozumieć— rzekł pospiesznie Karkarow — że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, zawsze działał w największej tajemnicy. Wolał, żebyśmy... znaczy żeby jego zwolennicy... teraz bardzo żałuję, że kiedykolwiek do nich należałem...
Do rzeczy — zagrzmiał Moody.
...żebyśmy nigdy nie znali nazwisk swoich współtowarzyszy. Tylko on sam wiedział dokładnie, kto jest kim.
Co wcale nie było takie głupie, bo tacy jak ty już dawno by wszystkich wydali — mruknął Moody.
Ale twierdzisz, że znasz kilka nazwisk? — zapytał Crouch.
Tak... znam — wydyszał Karkarow. — I nie są to zwykli, szeregowi zwolennicy. To ludzie, których sam widziałem, jak wykonywali jego rozkazy. A przekazuję tę informację na dowód, że całkowicie z nimi zerwałem i że odczuwam skruchę tak głęboką, że ledwo mogę...
Nazwiska! — przerwał mu ostro pan Crouch.
Karkarow wziął głęboki oddech.
Więc był... Antonin Dołohow. Sam widziałem, jak... jak torturował wielu mugoli i tych, którzy nie popierali Czarnego Pana.
I sam mu w tym pomagałem — mruknął Moody.
O Dołohowie już wiemy — stwierdził Crouch. — Złapaliśmy go wkrótce po tobie.
Tak? — zdumiał się Karkarow, robiąc wielkie oczy. — Jaka to... rozkosz, słyszeć, że zostałschwytany!
Ale wcale nie wyglądał, jakby odczuwał rozkosz. Zarówno starszy, jak i młodszy dyrektor mógłby przysiąc, że ta wiadomość nim wstrząsnęła. Jedno z jego nazwisk okazało sie˛ bezwartościowe.
Znasz innych? — zapytał chłodno Crouch.
Ależ tak... Był Rosier — powiedział szybko Karkarow. — Evan Rosier.
Rosier nie żyje. I on został osaczony wkrótce po tobie. Ale wolał walczyć do końca niż się poddać. Zginął w potyczce z aurorem.
I zabrał na tamten świat kawałek mojej skromnej osoby — szepnął Moody.
     Starszy dyrektor wychylił się ponownie i zobaczył, że Moody pokazuje jemu młodszemu spory ubytek w swoim nosie. Zachichotał i pokiwał głową, którą ponownie zwrócił na Croucha.
I na to zasługiwał! — powiedział Karkarow, ale teraz w jego głosie wyraźnie zabrzmiała panika, bo zaczął się obawiać, że jego informacje mogą się okazać zupełnie bezużyteczne.
Spojrzał ze strachem na drzwi w rogu lochu, za którymi wciąż stali dementorzy.
Ktoś jeszcze? — zapytał Crouch.
Tak! Był Travers... to on pomógł zamordować McKinnonsów! Mulciber... wyspecjalizował sieę w rzucaniu zaklęcia Imperius, zmusił niezliczoną ilość ludzi do okropnych rzeczy! Rookwood... był szpiegiem... przekazał Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać mnóstwo pożytecznych informacji pochodzących z samego ministerstwa!
Karkarow trafił w dziesiątkę, a starszy dyrektor westchnął ciężko. W lochu rozległ się szmer przytłumionych głosów.
Rookwood? — powtórzył Crouch i skinął głową do czarownicy siedzącej tuż przed nim, która zaczęła skrobać piórem kawałku pergaminu. — Augustus Rookwood z Departamentu Tajemnic?
Ten sam — przyznał gorliwie Karkarow. — Sądzę, że zorganizował siatkę czarodziejów w samym ministerstwie i poza nim, żeby zbierać informacje...
Ale Traversa i Mulcibera już mamy — powiedział Crouch. — No dobrze, Karkarow, jeśli to już wszystko, wrócisz do Azkabanu, a my się zastanowimy...
To nie wszystko! — krzyknął Karkarow. — Zaczekajcie, znam więcej nazwisk!
Starszy dyrektor zmrużył oczy i wlepił je w młodszego siebie.
Snape! Severus Snape!
Snape został już oczyszczony z zarzutów przez tę radę — oświadczył chłodno Crouch. — Poręczył za niego Albus Dumbledore.
Nie! — krzyknął Karkarow, napinając łańcuchy, którymi był przykuty do krzesła. — Zapewniam was! Severus Snape jest Śmierciożercą!
Młodszy dyrektor powstał.
Złożyłem już zeznania w tej sprawie — powiedział spokojnie. — Severus Snape rzeczywiście był Śmierciożercą. Przeszedł na naszą stronę zanim Lord Voldemort utracił swą moc, i został naszym szpiegiem, ryzykując życie. On jest Śmierciożercą? Równie dobrze moglibyście nazwać Śmierciożercą mnie.
Młodszy Dumbledore spojrzał na Szalonookiego Moody’ego. Widać było, że ma co do tego poważne wątpliwości
No dobrze, Karkarow — powiedział chłodno Crouch. — Pomogłeś nam. Dokonamy rewizji twojego wyroku. A tymczasem wrócisz do Azkabanu...
      Głos Barty'ego Croucha powoli ucichł, jakby się oddalał. Starszy dyrektor rozejrzał się. Loch rozpływał się jakby był z dymu, wszystko bladło, zanikało... Teraz widział już tylko własne ciało, bo wszystko inne pochłonął mrok... A potem loch powrócił. Dyrektor tym razem siedział w innym miejscu: nadal w najwyższym rzędzie, ale teraz z lewej strony Barty'ego Croucha. I atmosfera była zupełnie inna: rozluźniona, nawet radosna. Czarownice i czarodzieje rozmawiali ze sobą niefrasobliwie, jakby byli na jakiejś imprezie sportowej.
Tak mogło być zawsze ─ westchnął starszy dyrektor.
      Spojrzał w bok. I tym razem siedział obok niego młodszy on, ale miał na sobie inną szatę. Barty Crouch wyglądał na bardziej zmęczonego, wychudzonego i jakby bardziej zawziętego.   To było inne wspomnienie, inny dzień, inny proces. Drzwi w rogu otworzyły się i do komnaty wkroczył Ludo Bagman. To był jednak zupełnie inny Ludo Bagman niż ten, którego starszy dyrektor widział miesiąc wstecz. Znajdował się u szczytu swojej sportowej kariery: nie miał złamanego nosa, był wysoki, szczupły i muskularny. Wyglądał na przestraszonego, kiedy usiadł w krześle z łańcuchami, ale nie został do niego przykuty, jak Karkarow, i być może dlatego nabrał otuchy, rozejrzał się po trybunach, pomachał kilku znajomym i nawet przywołał na twarz nikły u´smiech.
Ludonie Bagman, stajesz przed Radą Prawa Czarodziejów, aby odpowiedzieć na zarzuty powiązane z działalnością Śmierciożerców — oznajmił Crouch. — Wysłuchaliśmy obciążających cię zeznań i wkrótce wydamy werdykt. Czy chcesz dodać coś do swoich zeznań zanim ogłosimy wyrok?
Tylko jedno — odpowiedział Bagman, uśmiechając się z zażenowaniem. — Wiem, żebyłem... strasznym kretynem...
Kilka osób parsknęło miechem, w tym młodszy dyrektor. Crouch nie podzielał jednak tej wesołości. ─Powiedziałeś szczerą prawdę chłopcze — mruknął ktoś do młodszego dyrektora. Starszy dyrektor uniósł brwi i zatrzymał wzrok na twarzy Ludo Bagmana, aby nie patrzeć na Moody’ego. — Gdybym nie wiedział, że zawsze był takim tempakiem, to bym pomyślał, że kilka z tych tłuczków uszkodziło mu trwale mózg...
Ludonie Bagman, zostałeś przyłapany na przekazywaniu informacji zwolennikom Lorda Voldemorta — oznajmił Crouch. — ˙Żądam za to zamknięcia cię w Azkabanie na okres...
Z otaczających krzesło rzędów ławek młodszy dyrektor usłyszał gniewne okrzyki. Kilkanaście osób wstało, kręcąc głowami i nawet wygrażając pięściami Barty'emu.
Ja przecież mówiłem, że nie miałem o tym pojęcia! — zawołał Bagman, przekrzykując hałas i wytrzeszczajając okrągłe niebieskie oczy. — W ogóle! Stary Rookwood był przyjacielem mojego taty. Nigdy mi nawet nie przeszło przez głowę, że jest po stronie Sami-Wiecie-Kogo! Byłem pewny, że zbieram informacje dla nas! A Rookwood wciąż obiecywał mi posadę w ministerstwie... no wie pan, kiedy zakończę karierę zawodnika... przecież nie mogę do końca życia obrywać tłuczkami, prawda?
Rozległy się chichoty.
Zostanie to poddane pod głosowanie — oświadczył chłodno Crouch. Zwrócił się w prawą stronę. — Proszę sędziów o podniesienie ręki. Kto jest za uwięzieniem?
Nikt nie podniósł ręki. Tu i ówdzie rozległy się oklaski. Jedna z czarownic, należąca do składu sędziów, powstała.
O co chodzi? — warknął Crouch.
Chcielibyśmy pogratulować panu Bagmanowi wspaniałej gry w meczu przeciw Turcji w ubiegłą sobotę— wypaliła.
Crouch wyglądał jakby miał dostać apopleksji. Loch zatrząsł się od oklasków i okrzyków. Ludo Bagman wstał i ukłonił się z uśmiechem.
Żałosne widowisko — prychnął Crouch do młodszego dyrektora i usiadł, a Bagman opuścił loch z uśmiechem na twarzy.
Ja bym tak chciał ─ burknął do siebie starszy dyrektor.
Posadę w ministerstwie, doprawdy! Dzień, w którym Ludo Bagman zacznie u nas pracować będzie jednym z najczarniejszych dni dla całego ministerstwa...
      Loch ponownie się rozpłynął i po chwili znowu pojawił. Dyrektor i jego młodsza wersja nadal siedzieli obok Croucha, ale atmosfera była zupełnie inna. Panowała głucha cisza, którą przerywały tylko szlochy wątłej, drobnej czarownicy siedzącej za Crouchem, która drżącymi rękoma przyciskała do ust chusteczkę. Crouchi jeszcze bardziej wychudł, a włosy ma obficie przyprószone siwizna. Na skroni drgał mu nerw.
Wprowadzić ich — powiedział, a jego głos potoczył się echem po cichym lochu.
     Jeszcze raz otworzyły się drzwi w rogu komnaty. Tym razem weszło sześciu dementorów, prowadząc cztery osoby. Ludzie siedzący na ławkach zwrócili głowy w kierunku pana Croucha. Niektórzy szeptali do swoich sąsiadów.
      Dementorzy usadzili każdego z nich w jednym z czterech krzeseł stojących na środku sali. Był tam krępy, tęgi mężczyzna, patrzący na Croucha; drugi, chudy i bardziej wystraszony, rozglądał się nerwowo po sali. Była też kobieta o grubych, lśniących, ciemnych włosach, ciężkich powiekach i długich rzęsach, oraz dobiegający dwudziestki młodzieniec, który wyglądał jakby go nie do końca spetryfikowano. Miał bladą, piegowatą twarz, na która˛opadły mu włosy barwy słomy. Cały dygotał. Drobna czarownica siedząca obok Croucha zaczęła się kołysać w tył i w przód, łkając i jecząc chusteczke. Crouch powstał. Spojrzał na czworo posądzanych z nieukrywaną nienawiścią.
Biedna kobieta ─ westchnął starszy dyrektor, obesrwując łkającą kobietę za Bartym.
Zostaliście postawieni przed Rada˛Prawa Czarodziejów — oznajmił dobitnie — abyśmy mogli osądzić was za zbrodnię ohydną...
Ojcze — jęknął młodzieniec o słomianych włosach. — Ojcze... błagam...
...o jakiej jeszcze nie słyszeliśmy przed tym sądem. — Crouch podniósł głos, żeby zagłuszyć swojego syna. — Wysłuchaliśmy obciążających was zeznań. Wszyscy czworo jesteście oskarżeni o porwanie aurora, Franka Longbottoma, i rzucenie na niego zaklęcia Cruciatus, w przekonaniu, że dowiedział sie˛ o miejscu pobytu waszego pana, Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać...
Ojcze, ja tego nie zrobiłem! — krzyknął syn Corucha. — Nie zrobiłem tego, przysięgam, ojcze, nie oddawaj mnie w ręce dementorów... Ojcze, przysięgam!
JESTEŚCIE OSKARŻENI — ryknął sędzia Crouch — O RZUCENIE ZAKLĘCIA CRUCIATUS NA ŻONĘ FRANKA LONGBOTTOMA, KIEDY NIE CHCIAŁ WAM WYJAWIĆ TEGO, CO WIE. ZAMIERZALIŚCIE PRZYWRÓCIĆ DO WŁADZY TEGO, KTÓREGO IMIENIA NIE WOLNO WYMAWIAĆ ABY ZNOWU NARZUCAC SIĘ W GWAŁCIE I PRZEMOCY, CO NAJPRAWDOPODOBNIEJ ROBILIŚCIE, GDY BYŁ W PEŁNI SWEJ CZARNOKSIĘZKIEJ MOCY ─ stary Crouch odkaszlnął i rzekł ciszej: ─ Proszę teraz sędziów...
Matko! — krzyknął młodzieniec, a kobieta siedząca za Crouchem zaczęła przeraźliwie szlochać, kołysząc się do tyłu i do przodu. — Matko, powstrzymaj go! Matko, ja tego nie zrobiłem, to nie ja!
PROSZĘ TERAZ SĘDZIÓW — ryknął ponownie Crouch — ABY PODNIEŚLI RĘCE JEŚLI UWAŻAJĄ TAK JAK JA, ŻE ZA TĄ ZBRODNIĘ ZASŁUGUJĄ NA DOŻYWOTNI POBYT W AZKABANIE.
     Czarownice i czarodzieje siedzący po prawej podnieśli równocześnie ręce. Tłum zaczął klaskać, podobnie jak klaskał Bagmanowi, ale teraz na wszystkich twarzach widać było mściwość. Młodzieniec znowu zaczął krzyczeć i miotać się w łańcuchach.
Nie! Matko, nie! Ja tego nie zrobiłem, nie zrobiłem, ja nie wiedziałem! Nie wysyłaj mnie tam, nie pozwól mu!
Dementorzy wsunęli się z powrotem do komnaty. Troje współtowarzyszy chłopca wstało spokojnie, a Bellatriks Lestrange spojrzała na Croucha i zawołała:
Czarny Pan znowu odzyska swą moc! Wtrąć nas do Azkabanu, będziemy tam na niego czekać! A on znowu odzyska moc, uwolni nas i wynagrodzi stokrotnie, wyróżni nas spośród swoich wszystkich zwolenników! Tylko my pozostaliśmy mu wierni! Tylko my próbowaliśmy go odnaleźć!
     Syn Croucha próbował opierać się dementorom, choć starszy dyrektor widział, że szybko traci siły. Tłum wznosił szydercze okrzyki, niektórzy wstali, kiedy kobietę wywleczono z lochu. Chłopiec wciąż się opierał. ─ Jestem twoim synem! — wołał do Croucha. — Jestem twoim synem!
NIE JESTEŚ MOIM SYNEM!— ryknął pan Crouch, a oczy prawie mu wyskoczyły z orbit. — Ja nie mam syna!
     Wiotka czarownica u jego boku wydała zduszony okrzyk i opadła bezwładnie. Zemdlała. Crouch zdawał się tego nie widzieć.
Zabierzcie ich i niech tam zgniją!
Ojcze! Ojcze, ja w tym nie brałem udziału! Nie! Nie! Ojcze, błagam!
Myślę, Albusie, że chyba wrócimy do twojego gabinetu. Całkiem niedawno oglądałeś tą uroczą twarz juniora— szepnął jakiś głos. *
      Starszy dyrektor uśmiechnął się do siebie i skinął głową.


      Dyrektor zasiadł za swym masywnym biurkiem, wyjął z szuflady wcześniej schowaną w niej notę i zaczął ją ponownie czytać, mrucząc pod nosem ciche uwagi o postępowaniu stworzeń.
Albusie, czy mógłbyś oderwać się od tej lektury? ─ Ostry, kobiecy głos dobiegający zza biurka przerwał monolog dyrektora odnośnie dziwnego zachowania sfinksów.
     Dyrektor podniósł wzrok znad noty i przeniósł go na kobietę, która stała za biurkiem i przyglądała mu się pobłażliwie. Ubrana była w butelkowozieloną szatę z kilkoma bordowymi zdobieniami. Jej brązowe włosy z nutkami siwizny były splecione w ciasny kok na tyle głowy, a ostre rysy twarzy złagodniały pod jego wzrokiem. Kobieta uniosła brwi, przez co jej granatowe oczy zrobiły się większe, i westchnęła, odkładając na biurko dyrektora czarną, szpiczastą tiarę, którą cały czas miętosiła w pomarszczonych dłoniach.
Albusie, ruszyli na Privet Drive. ─ Kobieta opadła na krzesło, wzdychając ciężko. ─ Czy jesteś pewny, że dobrze dobrałeś tą Straż Przednią?
Dyrektor zmarszczył brwi i uśmiechnął się lekko.
Tak, jestem pewien, Minerwo ─ odparł.
Czarownica skinęła głową, lecz mówiła dalej:
Rozumiem aurorów, rozumiem Remusa Lupina, ale, na brodę Merlina, Nimfadora Tonks? Albusie!
Dyrektor zaśmiał się cicho i poprawił okulary-połówki na haczykowatym nosie.
Nimfadora również jest aurorem, moja droga.
Kobieta prychnęła.
Jakim cudem?
No nie wiem, profesor McGonagall ─ mruknął dyrektor. ─ Może... magia?
Czarodziej zaczął chichotać z powodu wypowiedzianego kawału, lecz profesor McGonagall nie było do śmiechu. Skrzywiła się i podrapała po czole.
Najwyższy czas zwołać zebranie Zakonu Feniksa ─ rzucił szybko dyrektor, chowając notę i inne papiery do szuflady biurka. ─ Młodzi Weasleyowie i panna Granger z pewnością poinformują Harry'ego o co chodzi, z tym nie będziemy mieli trudności, Minerwo.
Czyżbyś miał jakieś informacje?
Naturalnie, Minerwo ─ zgodził się. ─ Bill Weasley wrócił dwa tygodnie temu do Anglii, mam notę od niego. Sfinksy zachowują się podejrzanie, ale Bill twierdzi, że to normalne u tych stworzeń. Zaczęły nawet rozmawiać z nim zagadkami. Biedak pisze, że nie mógł się połapać o co chodzi.
Profesor McGonagall przewróciła oczyma.
A Olivia Lively? ─ spytała.
Dyrektor spiął się lekko, ale chwilę później jego spokojną twarz rozjaśnił lekki uśmiech.
Pan Lively zgodził się, aby dziewczyna spędziła drugą połowę wakacji z przyjaciółmi. Jutro Nimfadora wybierze się po nią do Walii.
Kobieta skinęła głową.
Tyle dobrego... ─ powiedziała. ─ Chwila! Nimfadora?! Nie masz na myśli Tonks!
A znasz inną Nimfadorę? Nie jest to zbyt popularne imię... Poza tym... Minerwo, to naprawdę przemiła dziewczyna, jesteś nieco uprzedzona, nie uważasz?
Nie, Albusie, nie uważam. Owszem, jest miła, ale to straszna ciapa, boję się, że panna Lively zgubi coś podczas podróży, albo któraś zgubi SIEBIE...
To Gryfonka, ma głowę na karku.
Pewnie, pewnie.
Ale ─ podjął temat dyrektor ─ powiem ci, że to właśnie Olivia poprosiła, aby odebrała ją Nimfadora Tonks. Początkowo chciałem wysłać tam Emmelinę, lecz... poprosiła.
Cudownie? ─ burknęła czarownica.
Wiedziałem, że zrozumiesz, Minerwo! 


* Ten fragment (wspomnienie Albusa) został zaczerpnięty z książki HP I Czara Ognia, a niektóre informacje zostały zmienione. 


No więc... jak? Liczę na szczere komentarze :D
Rozdział II dopiero 25 wzwyż... 

Pozdrawiam, Anapneo