Wspomnienie
♣
Zimne,
lipcowe powietrze świstało za szybą gabinetu dyrektora niczym
zaklęcia na bitwie. Swiobrody dyrektor siedział za biurkiem w swoim
pięknie zdobionym, okrągłym gabinecie i czytał notę Billa
Weasleya, który przebywał w tamtym czasie na misji. Staruszek
westchnął, drapiąc się po policzku. Jego okulary-połówki spadły
mu na czubek szpiczastego nosa, a nikły uśmiech rozjaśnił jego
bladoniebieskie oczy, które wciąż błądziły po tekście,
starając się zrozumieć pismo młodego Weasleya.
Dyrektor
westchnął ciężko, zatrzymując wzrok na wzmiance dotyczącej
buntu goblinów przeciw jego stronie. Był już na to za stary.
"Prorok Codzienny" wypisywał odnośnie jego szkoły i
Turnieju, który się w niej odbył, coraz to wymyślniejsze
informacje, przez co był atakowany sowami od Ministra. Na dodatek
nie miał żadnych wieści od Harry'ego Pottera, który był
zwycięzcą owego wydarzenia, jakim był Turniej Trójmagiczny.
Dyrektor odłożył notę do szuflady swego biurka i oparł się na
twardym krześle.
Dyrektor
zamknął na chwilę oczy, starając się wyrzucić wszelkie myśli
ze swojej głowy. Po chwili takiego siedzenia zerwał się z krzesła
i podszedł do stolika, nad którym unosiła się srebrna misa z
niezidentyfikowaną substancją koloru srebrnego w środku. Nachylił
się nad ową misą, jednocześnie wyjmując zza połów czerwonej
szaty, którą nosił rzadko, długą, czarną różdżkę.
Owy
dyrektor był bowiem czarodziejem, a rządził on szkołą, istotnie,
lecz nie zwykłą. Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart była pod
jego pieczą, a uznawany był za najpotężniejszego czarownika
wszech czasów, nie licząc założycieli Hogwartu – Roweny
Ravenclaw, Godryka Gryffindora (do którego domu należał jako
uczeń), Salazara Slytherina i Helgi Huffelpuff.
Czarodziej
przyłożył sobie szpiczasty koniec różdżki do prawej skroni,
zaciskając powieki. Powoli, bardzo wolno drżącą ręką odsuwał
różdżkę od siebie, a z każdym milimetrem z jej końca zwisała
dłuższa i grubsza srebrna nitka, którą "strzepnął"
nad misą.
Gdy
nitka dotknęła substancji, która znajdowała się w misie, nad
którą stał, ta zmieniła kolor na czarny i zaczęła wirować.
Dyrektor Hogwartu odłożył swoją różdżkę na jej stałe
miejsce, za połami szaty, i zanurzył się w sybstancji. Gdy tylko
dotknął jej, wydawało mu się, że zanurza głowę w zimnej
wodzie. Nagle poczuł, że coś ssie go do środka. Nachylił się
jeszcze bardziej, by po chwili spadać w dół.
Jego
długie, srebrne włosy zasłaniały mu lekko widok, a
okulary-połówki omal nie zleciały z nosa, gdy wylądował na
twardym drewnie. Rozejrzał się, poprawiając okulary i włosy.
Obok niego, siedział młodszy... on sam. Młody dyrektor nie miał
okularów, a jego włosy były o kilkanaście odcieni ciemniejsze.
─ Wyglądałem
doprawdy okropnie ─ sapnął do siebie starszy dyrektor, odwracając
oczy od samego siebie.
Drzwi,
które znajdowały się w rogu komnaty, otworzyły się zamaszyście
i weszły przez nie trzy osoby – czy raczej osoba w towarzystwie
dwóch dementorów.
Dementorzy
— wysokie, zakapturzone postacie — sunęli powoli ku krzesłu w
samym środku lochu; trzymali pod ramie˛ mężczyznę, który
wyglądał jakby miał zaraz zemdleć. . Czarodzieje na ławkach
wzdrygnęli się i odsunęli lekko do tyłu, kiedy dementorzy
usadowili mężczyzne w krześle i bezszelestnie opuścili loch.
Drzwi zamknęły z głuchym łoskotem. Starszy dyrektor wpatrywał
się w siedzącego na owym krześle Igora Karkarowa. Miał na sobie
tylko cienką i poszarpaną szatę. Trząsł się. Łańcuchy nagle
rozjarzyły się złotem i popełzły w górę, oplatając go i
przywiązując do krzesła.
─ Igorze
Karkarow! — rozległ się szorstki głos gdzieś z lewej strony.
Starszy dyrektor spojrzał tam i zobaczył Croucha stojącego w
połowie rzędu, w którym sam siedział. Miał ciemne włosy i o
wiele mniej zmarszczek na twarzy, wyglądał całkiem rześko i
zdrowo, co było u niego rzadkością w teraźniejszości starszego
dyrektora. — Zostałeś sprowadzony tu z Azkabanu, aby złożyć
zeznania przed Ministerstwem Magii. Dałeś nam do zrozumienia, że
chcesz nam przekazać jakieś ważne informacje.
Karkarow
wyprostował się na tyle, na ile zdołał, ciasno przykuty do
krzesła.
─ Chce˛,
panie ─ odpowiedział przerażonym głosem, ale starszy dyrektor
usłyszał w nim nutę obłudy. Uśmiechnął się do siebie. —
Chcę wyświadczyć ministerstwu przysługę. Pragnę pomóc. Ja...
ja wiem, że ministerstwo stara się... wytropić ostatnich
zwolenników Czarnego Pana. Chętnie w tym pomogę... w każdy
możliwy sposób...
Rozległ
się szmer przyciszonych głosów. Niektórzy z czarodziejów
przypatrywali się Karkarowowi z zaciekawieniem, inni z wyraźna˛
podejrzliwością. A potem starszy dyrektor usłyszał — bardzo
wyraźnie — znajomy, ochrypły głos, tuż z boku, z drugiej strony
siedzącego przy nim niego samego:
─ Plugastwo.
Wychylił
się do przodu, by zobaczyć Szalonookiego Moody’ego — choć w
pierwszej chwili trudno go było poznać, bo nie miał magicznego
oka, tylko parę normalnych oczu.
─ Wyglądał
zdecydowanie normalniej...
Moody
patrzył na Karkarowa, mrużąc oczy z wyraźną odrazą
─ Crouch
chce go wyciągnąć z Azkabanu — szepnął do młodszego
dyrektora. — Zawarł z nim układ. Wytropienie go zajęło mi sześć
miesięcy, a teraz Crouch chce go wypuścić w zamian za parę nowych
nazwisk. Wysłuchajmy tego, co nam powie i oddajmy go z powrotem w
ręce dementorów.
Młodszy
dyretor mruknął w sposób wyrażający dezapobratę, co zostało
zawturowane przez jego starszego osobnika.
─ Ach,
zapomniałem, Albusie... Ty nie bardzo lubisz dementorów, prawda? —
powiedział Moody z ironicznym uśmiechem.
─ Tak,
nie lubię ich — odpowiedział cicho. — Od dawna uważam, że
ministerstwo nie powinno sprzymierzać się z takimi potworami.
─ Ale
jak się ma do czynienia z takim plugastwem...
─ Twierdzisz,
że chcesz nam podać kilka nazwisk, Karkarow — powiedział Crouch.
— A więc mów, słuchamy.
─ Musicie
zrozumieć— rzekł pospiesznie Karkarow — że Ten, Którego
Imienia Nie Wolno Wymawiać, zawsze działał w największej
tajemnicy. Wolał, żebyśmy... znaczy żeby jego zwolennicy... teraz
bardzo żałuję, że kiedykolwiek do nich należałem...
─ Do
rzeczy — zagrzmiał Moody.
─ ...żebyśmy
nigdy nie znali nazwisk swoich współtowarzyszy. Tylko on sam
wiedział dokładnie, kto jest kim.
─ Co
wcale nie było takie głupie, bo tacy jak ty już dawno by
wszystkich wydali — mruknął Moody.
─ Ale
twierdzisz, że znasz kilka nazwisk? — zapytał Crouch.
─ Tak...
znam — wydyszał Karkarow. — I nie są to zwykli, szeregowi
zwolennicy. To ludzie, których sam widziałem, jak wykonywali jego
rozkazy. A przekazuję tę informację na dowód, że całkowicie z
nimi zerwałem i że odczuwam skruchę tak głęboką, że ledwo
mogę...
─ Nazwiska!
— przerwał mu ostro pan Crouch.
Karkarow
wziął głęboki oddech.
─ Więc
był... Antonin Dołohow. Sam widziałem, jak... jak torturował
wielu mugoli i tych, którzy nie popierali Czarnego Pana.
─ I
sam mu w tym pomagałem — mruknął Moody.
─ O
Dołohowie już wiemy — stwierdził Crouch. — Złapaliśmy go
wkrótce po tobie.
─ Tak?
— zdumiał się Karkarow, robiąc wielkie oczy. — Jaka to...
rozkosz, słyszeć, że zostałschwytany!
Ale
wcale nie wyglądał, jakby odczuwał rozkosz. Zarówno starszy, jak
i młodszy dyrektor mógłby przysiąc, że ta wiadomość nim
wstrząsnęła. Jedno z jego nazwisk okazało sie˛ bezwartościowe.
─ Znasz
innych? — zapytał chłodno Crouch.
─ Ależ
tak... Był Rosier — powiedział szybko Karkarow. — Evan Rosier.
─ Rosier
nie żyje. I on został osaczony wkrótce po tobie. Ale wolał
walczyć do końca niż się poddać. Zginął w potyczce z aurorem.
─ I
zabrał na tamten świat kawałek mojej skromnej osoby — szepnął
Moody.
Starszy
dyrektor wychylił się ponownie i zobaczył, że Moody pokazuje
jemu młodszemu spory ubytek w swoim nosie. Zachichotał i pokiwał
głową, którą ponownie zwrócił na Croucha.
─ I
na to zasługiwał! — powiedział Karkarow, ale teraz w jego głosie
wyraźnie zabrzmiała panika, bo zaczął się obawiać, że jego
informacje mogą się okazać zupełnie bezużyteczne.
Spojrzał
ze strachem na drzwi w rogu lochu, za którymi wciąż stali
dementorzy.
─ Ktoś
jeszcze? — zapytał Crouch.
─ Tak!
Był Travers... to on pomógł zamordować McKinnonsów! Mulciber...
wyspecjalizował sieę w rzucaniu zaklęcia Imperius, zmusił
niezliczoną ilość ludzi do okropnych rzeczy! Rookwood... był
szpiegiem... przekazał Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać
mnóstwo pożytecznych informacji pochodzących z samego
ministerstwa!
Karkarow
trafił w dziesiątkę, a starszy dyrektor westchnął ciężko. W
lochu rozległ się szmer przytłumionych głosów.
─ Rookwood?
— powtórzył Crouch i skinął głową do czarownicy siedzącej
tuż przed nim, która zaczęła skrobać piórem kawałku pergaminu.
— Augustus Rookwood z Departamentu Tajemnic?
─ Ten
sam — przyznał gorliwie Karkarow. — Sądzę, że zorganizował
siatkę czarodziejów w samym ministerstwie i poza nim, żeby zbierać
informacje...
─ Ale
Traversa i Mulcibera już mamy — powiedział Crouch. — No dobrze,
Karkarow, jeśli to już wszystko, wrócisz do Azkabanu, a my się
zastanowimy...
─ To
nie wszystko! — krzyknął Karkarow. — Zaczekajcie, znam więcej
nazwisk!
Starszy
dyrektor zmrużył oczy i wlepił je w młodszego siebie.
─ Snape!
Severus Snape!
─ Snape
został już oczyszczony z zarzutów przez tę radę — oświadczył
chłodno Crouch. — Poręczył za niego Albus Dumbledore.
─ Nie!
— krzyknął Karkarow, napinając łańcuchy, którymi był
przykuty do krzesła. — Zapewniam was! Severus Snape jest
Śmierciożercą!
Młodszy
dyrektor powstał.
─ Złożyłem
już zeznania w tej sprawie — powiedział spokojnie. — Severus
Snape rzeczywiście był Śmierciożercą. Przeszedł na naszą
stronę zanim Lord Voldemort utracił swą moc, i został naszym
szpiegiem, ryzykując życie. On jest Śmierciożercą? Równie
dobrze moglibyście nazwać Śmierciożercą mnie.
Młodszy
Dumbledore spojrzał na Szalonookiego Moody’ego. Widać było, że
ma co do tego poważne wątpliwości
─ No
dobrze, Karkarow — powiedział chłodno Crouch. — Pomogłeś nam.
Dokonamy rewizji twojego wyroku. A tymczasem wrócisz do Azkabanu...
Głos
Barty'ego Croucha powoli ucichł, jakby się oddalał. Starszy
dyrektor rozejrzał się. Loch rozpływał się jakby był z dymu,
wszystko bladło, zanikało... Teraz widział już tylko własne
ciało, bo wszystko inne pochłonął mrok... A potem loch powrócił.
Dyrektor tym razem siedział w innym miejscu: nadal w najwyższym
rzędzie, ale teraz z lewej strony Barty'ego Croucha. I atmosfera
była zupełnie inna: rozluźniona, nawet radosna. Czarownice i
czarodzieje rozmawiali ze sobą niefrasobliwie, jakby byli na jakiejś
imprezie sportowej.
─ Tak
mogło być zawsze ─ westchnął starszy dyrektor.
Spojrzał
w bok. I tym razem siedział obok niego młodszy on, ale miał na
sobie inną szatę. Barty Crouch wyglądał na bardziej zmęczonego,
wychudzonego i jakby bardziej zawziętego. To było inne
wspomnienie, inny dzień, inny proces. Drzwi w rogu otworzyły się i
do komnaty wkroczył Ludo Bagman. To był jednak zupełnie inny Ludo
Bagman niż ten, którego starszy dyrektor widział miesiąc wstecz.
Znajdował się u szczytu swojej sportowej kariery: nie miał
złamanego nosa, był wysoki, szczupły i muskularny. Wyglądał na
przestraszonego, kiedy usiadł w krześle z łańcuchami, ale nie
został do niego przykuty, jak Karkarow, i być może dlatego nabrał
otuchy, rozejrzał się po trybunach, pomachał kilku znajomym i
nawet przywołał na twarz nikły u´smiech.
─ Ludonie
Bagman, stajesz przed Radą Prawa Czarodziejów, aby odpowiedzieć na
zarzuty powiązane z działalnością Śmierciożerców — oznajmił
Crouch. — Wysłuchaliśmy obciążających cię zeznań i wkrótce
wydamy werdykt. Czy chcesz dodać coś do swoich zeznań zanim
ogłosimy wyrok?
─Tylko
jedno — odpowiedział Bagman, uśmiechając się z zażenowaniem. —
Wiem, żebyłem... strasznym kretynem...
Kilka
osób parsknęło miechem, w tym młodszy dyrektor. Crouch nie
podzielał jednak tej wesołości. ─Powiedziałeś szczerą prawdę
chłopcze — mruknął ktoś do młodszego dyrektora. Starszy
dyrektor uniósł brwi i zatrzymał wzrok na twarzy Ludo Bagmana, aby
nie patrzeć na Moody’ego. — Gdybym nie wiedział, że zawsze był
takim tempakiem, to bym pomyślał, że kilka z tych tłuczków
uszkodziło mu trwale mózg...
─ Ludonie
Bagman, zostałeś przyłapany na przekazywaniu informacji
zwolennikom Lorda Voldemorta — oznajmił Crouch. — ˙Żądam za
to zamknięcia cię w Azkabanie na okres...
Z
otaczających krzesło rzędów ławek młodszy dyrektor usłyszał
gniewne okrzyki. Kilkanaście osób wstało, kręcąc głowami i
nawet wygrażając pięściami Barty'emu.
─ Ja
przecież mówiłem, że nie miałem o tym pojęcia! — zawołał
Bagman, przekrzykując hałas i wytrzeszczajając okrągłe
niebieskie oczy. — W ogóle! Stary Rookwood był przyjacielem
mojego taty. Nigdy mi nawet nie przeszło przez głowę, że jest po
stronie Sami-Wiecie-Kogo! Byłem pewny, że zbieram informacje dla
nas! A Rookwood wciąż obiecywał mi posadę w ministerstwie... no
wie pan, kiedy zakończę karierę zawodnika... przecież nie mogę
do końca życia obrywać tłuczkami, prawda?
Rozległy
się chichoty.
─ Zostanie
to poddane pod głosowanie — oświadczył chłodno Crouch. Zwrócił
się w prawą stronę. — Proszę sędziów o podniesienie ręki.
Kto jest za uwięzieniem?
Nikt
nie podniósł ręki. Tu i ówdzie rozległy się oklaski. Jedna z
czarownic, należąca do składu sędziów, powstała.
─ O
co chodzi? — warknął Crouch.
─ Chcielibyśmy
pogratulować panu Bagmanowi wspaniałej gry w meczu przeciw Turcji w
ubiegłą sobotę— wypaliła.
Crouch
wyglądał jakby miał dostać apopleksji. Loch zatrząsł się od
oklasków i okrzyków. Ludo Bagman wstał i ukłonił się z
uśmiechem.
─ Żałosne
widowisko — prychnął Crouch do młodszego dyrektora i usiadł, a
Bagman opuścił loch z uśmiechem na twarzy.
─ Ja
bym tak chciał ─ burknął do siebie starszy dyrektor.
─ Posadę
w ministerstwie, doprawdy! Dzień, w którym Ludo Bagman zacznie u
nas pracować będzie jednym z najczarniejszych dni dla całego
ministerstwa...
Loch
ponownie się rozpłynął i po chwili znowu pojawił. Dyrektor i
jego młodsza wersja nadal siedzieli obok Croucha, ale atmosfera
była zupełnie inna. Panowała głucha cisza, którą przerywały
tylko szlochy wątłej, drobnej czarownicy siedzącej za Crouchem,
która drżącymi rękoma przyciskała do ust chusteczkę. Crouchi
jeszcze bardziej wychudł, a włosy ma obficie przyprószone siwizna.
Na skroni drgał mu nerw.
─Wprowadzić
ich — powiedział, a jego głos potoczył się echem po cichym
lochu.
Jeszcze
raz otworzyły się drzwi w rogu komnaty. Tym razem weszło sześciu
dementorów, prowadząc cztery osoby. Ludzie siedzący na ławkach
zwrócili głowy w kierunku pana Croucha. Niektórzy szeptali do
swoich sąsiadów.
Dementorzy
usadzili każdego z nich w jednym z czterech krzeseł stojących na
środku sali. Był tam krępy, tęgi mężczyzna, patrzący na
Croucha; drugi, chudy i bardziej wystraszony, rozglądał się
nerwowo po sali. Była też kobieta o grubych, lśniących, ciemnych
włosach, ciężkich powiekach i długich rzęsach, oraz dobiegający
dwudziestki młodzieniec, który wyglądał jakby go nie do końca
spetryfikowano. Miał bladą, piegowatą twarz, na która˛opadły
mu włosy barwy słomy. Cały dygotał. Drobna czarownica siedząca
obok Croucha zaczęła się kołysać w tył i w przód, łkając i
jecząc chusteczke. Crouch powstał. Spojrzał na czworo posądzanych
z nieukrywaną nienawiścią.
─ Biedna
kobieta ─ westchnął starszy dyrektor, obesrwując łkającą
kobietę za Bartym.
─ Zostaliście
postawieni przed Rada˛Prawa Czarodziejów — oznajmił dobitnie —
abyśmy mogli osądzić was za zbrodnię ohydną...
─ Ojcze
— jęknął młodzieniec o słomianych włosach. — Ojcze...
błagam...
─ ...o
jakiej jeszcze nie słyszeliśmy przed tym sądem. — Crouch
podniósł głos, żeby zagłuszyć swojego syna. — Wysłuchaliśmy
obciążających was zeznań. Wszyscy czworo jesteście oskarżeni o
porwanie aurora, Franka Longbottoma, i rzucenie na niego zaklęcia
Cruciatus, w przekonaniu, że dowiedział sie˛ o miejscu pobytu
waszego pana, Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać...
─ Ojcze,
ja tego nie zrobiłem! — krzyknął syn Corucha. — Nie zrobiłem
tego, przysięgam, ojcze, nie oddawaj mnie w ręce dementorów...
Ojcze, przysięgam!
─ JESTEŚCIE
OSKARŻENI — ryknął sędzia Crouch — O RZUCENIE ZAKLĘCIA
CRUCIATUS NA ŻONĘ FRANKA LONGBOTTOMA, KIEDY NIE CHCIAŁ WAM
WYJAWIĆ TEGO, CO WIE. ZAMIERZALIŚCIE PRZYWRÓCIĆ DO WŁADZY TEGO,
KTÓREGO IMIENIA NIE WOLNO WYMAWIAĆ ABY ZNOWU NARZUCAC SIĘ W
GWAŁCIE I PRZEMOCY, CO NAJPRAWDOPODOBNIEJ ROBILIŚCIE, GDY BYŁ W
PEŁNI SWEJ CZARNOKSIĘZKIEJ MOCY ─ stary Crouch odkaszlnął i
rzekł ciszej: ─ Proszę teraz sędziów...
─ Matko!
— krzyknął młodzieniec, a kobieta siedząca za Crouchem zaczęła
przeraźliwie szlochać, kołysząc się do tyłu i do przodu. —
Matko, powstrzymaj go! Matko, ja tego nie zrobiłem, to nie ja!
─ PROSZĘ
TERAZ SĘDZIÓW — ryknął ponownie Crouch — ABY PODNIEŚLI RĘCE
JEŚLI UWAŻAJĄ TAK JAK JA, ŻE ZA TĄ ZBRODNIĘ ZASŁUGUJĄ NA
DOŻYWOTNI POBYT W AZKABANIE.
Czarownice
i czarodzieje siedzący po prawej podnieśli równocześnie ręce.
Tłum zaczął klaskać, podobnie jak klaskał Bagmanowi, ale teraz
na wszystkich twarzach widać było mściwość. Młodzieniec znowu
zaczął krzyczeć i miotać się w łańcuchach.
─ Nie!
Matko, nie! Ja tego nie zrobiłem, nie zrobiłem, ja nie wiedziałem!
Nie wysyłaj mnie tam, nie pozwól mu!
Dementorzy
wsunęli się z powrotem do komnaty. Troje współtowarzyszy chłopca
wstało spokojnie, a Bellatriks Lestrange spojrzała na Croucha i
zawołała:
─ Czarny
Pan znowu odzyska swą moc! Wtrąć nas do Azkabanu, będziemy tam na
niego czekać! A on znowu odzyska moc, uwolni nas i wynagrodzi
stokrotnie, wyróżni nas spośród swoich wszystkich zwolenników!
Tylko my pozostaliśmy mu wierni! Tylko my próbowaliśmy go
odnaleźć!
Syn
Croucha próbował opierać się dementorom, choć starszy dyrektor
widział, że szybko traci siły. Tłum wznosił szydercze okrzyki,
niektórzy wstali, kiedy kobietę wywleczono z lochu. Chłopiec wciąż
się opierał. ─ Jestem twoim synem! — wołał do Croucha. —
Jestem twoim synem!
─ NIE
JESTEŚ MOIM SYNEM!— ryknął pan Crouch, a oczy prawie mu
wyskoczyły z orbit. — Ja nie mam syna!
Wiotka
czarownica u jego boku wydała zduszony okrzyk i opadła bezwładnie.
Zemdlała. Crouch zdawał się tego nie widzieć.
─ Zabierzcie
ich i niech tam zgniją!
─ Ojcze!
Ojcze, ja w tym nie brałem udziału! Nie! Nie! Ojcze, błagam!
─ Myślę,
Albusie, że chyba wrócimy do twojego gabinetu. Całkiem niedawno
oglądałeś tą uroczą twarz
juniora— szepnął jakiś głos. *
Starszy
dyrektor uśmiechnął się do siebie i skinął głową.
♣
Dyrektor
zasiadł za swym masywnym biurkiem, wyjął z szuflady wcześniej
schowaną w niej notę i zaczął ją ponownie czytać, mrucząc pod
nosem ciche uwagi o postępowaniu stworzeń.
─ Albusie,
czy mógłbyś oderwać się od tej lektury?
─ Ostry, kobiecy głos dobiegający zza biurka przerwał monolog
dyrektora odnośnie dziwnego zachowania sfinksów.
Dyrektor
podniósł wzrok znad noty i przeniósł go na kobietę, która stała
za biurkiem i przyglądała mu się pobłażliwie. Ubrana była w
butelkowozieloną szatę z kilkoma bordowymi zdobieniami. Jej brązowe
włosy z nutkami siwizny były splecione w ciasny kok na tyle głowy,
a ostre rysy twarzy złagodniały pod jego wzrokiem. Kobieta uniosła
brwi, przez co jej granatowe oczy zrobiły się większe, i
westchnęła, odkładając na biurko dyrektora czarną, szpiczastą
tiarę, którą cały czas miętosiła w pomarszczonych dłoniach.
─
Albusie, ruszyli na Privet Drive. ─
Kobieta opadła na krzesło, wzdychając ciężko. ─ Czy jesteś
pewny, że dobrze dobrałeś tą Straż Przednią?
Dyrektor
zmarszczył brwi i uśmiechnął się lekko.
─ Tak,
jestem pewien, Minerwo ─ odparł.
Czarownica
skinęła głową, lecz mówiła dalej:
─
Rozumiem aurorów, rozumiem Remusa
Lupina, ale, na brodę Merlina, Nimfadora Tonks? Albusie!
Dyrektor
zaśmiał się cicho i poprawił okulary-połówki na haczykowatym
nosie.
─
Nimfadora również jest aurorem, moja
droga.
Kobieta
prychnęła.
─
Jakim cudem?
─ No
nie wiem, profesor McGonagall ─ mruknął dyrektor. ─ Może...
magia?
Czarodziej
zaczął chichotać z powodu wypowiedzianego kawału, lecz profesor
McGonagall nie było do śmiechu. Skrzywiła się i podrapała po
czole.
─
Najwyższy czas zwołać zebranie Zakonu
Feniksa ─ rzucił szybko dyrektor, chowając notę i inne papiery
do szuflady biurka. ─ Młodzi Weasleyowie i panna Granger z
pewnością poinformują Harry'ego o co chodzi, z tym nie będziemy
mieli trudności, Minerwo.
─
Czyżbyś miał jakieś informacje?
─
Naturalnie, Minerwo ─ zgodził się. ─
Bill Weasley wrócił dwa tygodnie temu do Anglii, mam notę od
niego. Sfinksy zachowują się podejrzanie, ale Bill twierdzi, że to
normalne u tych stworzeń. Zaczęły nawet rozmawiać z nim
zagadkami. Biedak pisze, że nie mógł się połapać o co chodzi.
Profesor
McGonagall przewróciła oczyma.
─ A
Olivia Lively? ─ spytała.
Dyrektor
spiął się lekko, ale chwilę później jego spokojną twarz
rozjaśnił lekki uśmiech.
─ Pan
Lively zgodził się, aby dziewczyna spędziła drugą połowę
wakacji z przyjaciółmi. Jutro Nimfadora wybierze się po nią do
Walii.
Kobieta
skinęła głową.
─ Tyle
dobrego... ─ powiedziała. ─ Chwila! Nimfadora?! Nie masz na
myśli Tonks!
─ A
znasz inną Nimfadorę? Nie jest to zbyt popularne imię... Poza
tym... Minerwo, to naprawdę przemiła dziewczyna, jesteś nieco
uprzedzona, nie uważasz?
─ Nie,
Albusie, nie uważam. Owszem, jest miła, ale to straszna ciapa, boję
się, że panna Lively zgubi coś podczas podróży, albo któraś
zgubi SIEBIE...
─ To
Gryfonka, ma głowę na karku.
─
Pewnie, pewnie.
─ Ale
─ podjął temat dyrektor ─ powiem ci, że to właśnie Olivia
poprosiła, aby odebrała ją Nimfadora Tonks. Początkowo chciałem
wysłać tam Emmelinę, lecz... poprosiła.
─
Cudownie? ─ burknęła czarownica.
─
Wiedziałem, że zrozumiesz, Minerwo!
* Ten fragment (wspomnienie Albusa) został zaczerpnięty z książki HP I Czara Ognia, a niektóre informacje zostały zmienione.
♣
No więc... jak? Liczę na szczere komentarze :D
Rozdział II dopiero 25 wzwyż...
Pozdrawiam, Anapneo
Witaj :) Zostałaś nominowana do Liebster Award! Więcej informacji na moim blogu -> http://malfoyhermiona.blogspot.com/2015/08/liebster-award.html
OdpowiedzUsuń